11:51

Bohaterki wśród kobiet.

Bohaterki wśród kobiet.

Stałam jak wryta. Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Czułam się jakby cała maszyneria mojego dotychczasowego myślenia zmieniła bieg przez mały kołowrotek, który w tym momencie zaczął się kręcić w drugą stronę. Jakby ktoś zdjął ze mnie zaklęcie, które trzymało mnie w błędzie przez tyle lat.

"Wiem, że nie wyglądam jak modelka. Wiem, że mam cellulit, trochę większe uda i rozstępy na cyckach" , mówiła z dużą dozą pewności siebie i uśmiechem na ustach , " …ale życie jest za krótkie na jakieś odchudzanie i wyrzekanie się przyjemności. Uwielbiam próbować nowych potraw, jeść to na co i kiedy mam ochotę. I wiesz co ? Wydaje mi się, że wyglądam super i nie muszę się przejmować takimi pierdołami". Słowa mojej przyjaciółki wprawiły mnie w osłupienie. Pewnie dlatego, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie usłyszałam. Do tej pory jedyne komentarze odnośnie ciała, które słyszałam od innych brzmiały: "Muszę przejść na dietę". "Jestem za gruba", "Wstydzę się iść na basen", "Nienawidzę swoich ud" i tym podobne. Na jakikolwiek komplement dotyczący ciała, większość moich koleżanek odpowiada "nieprawda" ( część pewnie po to, żeby usłyszeć więcej miłych słówek i dostać jeszcze więcej  potwierdzeń , ale niestety wiele z nich naprawdę tak źle myśli o sobie).

I rozumiem to. Sama nierzadko jestem jedną z tych zakompleksionych dziewczyn, które nie umieją przyjąć pochwały. Bo jest nam cholernie ciężko. Bo takie czasy, kultura, social media, złe relacje z ojcami i mężczyznami, szukanie własnej wartości na zewnątrz i chore wzorce piękna. To bardzo powszechne i wyniszczające. Czasem naprawdę trudno się nam dziwić, że głupiejemy i dajemy się wpędzić w jakiś owczy pęd i stajemy się (spójrzmy prawdzie w oczy) zwyczajnymi pustakami skupionymi na tym co widzi oko.

I to właśnie dlatego tak bardzo są nam potrzebne takie osoby jak ONA. Takie, które dają świadectwo pewności siebie i swojej kobiecości, które pokazują, że można inaczej, dają pozwolenie na normalność, której w głębi serca, każda zagubiona w dzisiejszym świecie osoba szuka. Są jak bohaterki , które ratują z sideł naszych pokręconych czasów, mówiąc: "Spójrz! to jest prawdziwa kobiecość. To coś więcej i głębiej. Coś co świat chcę zasłonić i stłamsić, ze strachu przed wielkimi rzeczami, które kobiety mogłyby czynić, gdyby to zrozumiały i porzuciły bezpodstawne kompleksy". 


I jeszcze jedna historia pewnej BOHATERKI: Pamiętam siebie jako małą dziewczynkę. Zawsze blada i z podkrążonymi, sinymi oczyma. I wylała się nie jedna łza pod tytułem "czemu wyglądam tak trupio w porównaniu do innych ". Pojechałam wtedy na rekolekcje letnie. I była tam ONA. Rudowłosa animatorka muzyczna, którą podziwiałam z całych sił, tak jak to mała dziewczynka potrafi podziwiać prawdziwą, dorosłą kobietę. Podobało mi się jak śpiewała i grała na gitarze, jak była pewna siebie i swobodna. Pewnego dnia jakiś chłopak , niewiele myśląc, rzucił do niej "Dlaczego masz takie sine wory pod oczami? Widać to na kilometr, jeszcze na tej bladej buzi. Czy to dlatego, że nie jesz mięsa czy masz tak od urodzenia". Zamarłam. Od razu pomyślała, sobie, że gdyby powiedział te słowa do mnie to wybuchnęłabym płaczem. Ona jednak spojrzała na niego z ogromną pewnością i odpowiedziała: " A ja je właśnie bardzo lubię. Podobają mi się. Nawet w lato nie opalam twarzy, bo chcę zostać taka oryginalna jak jestem. Myślę, że nie zmieniłabym tego w sobie nawet gdybym miała taką możliwość". Od tamtego dnia minęło jakieś 8 lat i nie było ani jednego dnia, żebym popatrzyła na moje podkrążone oczy z nienawiścią. Tak bardzo zmieniło mnie tamto doświadczenie.

Wszystko to piszę, aby pokazać Wam, jak bardzo nasz stosunek do samych siebie może przemieniać również innych. Jest wiele osób, które nie mają pojęcia, że w ogóle mogą dać sobie przyzwolenie na bycie piękną i zasługującą na miłość. Takich, które od zawsze były niedoceniane lub przebywały w towarzystwie samych zakompleksionych kobiet, myśląc, że to jedyny słuszny wzorzec postępowania. Nie wstydźmy się powiedzieć " jestem piękna", "nie potrzebuję diety"," jestem ważna i wystarczająca", nawet jeżeli prawie nikt wokół nas nie mówi o sobie w ten sposób. Bo jesteśmy wtedy iskierką nadziei dla innych , że to co normalne i zdrowe, czyli świadomość swojej kobiecej siły i samoakceptacja, jeszcze nie dały się całkiem wytępić i stłamsić temu co psute, fałszywe i przemijające.

13:55

Trzy fakty, które odmieniły moje życie

Trzy fakty, które odmieniły moje życie
Żyjemy  z rozpędu. Totalnie, wrzucają nas na ten świat jak otępiałego chomika w kołowrotek. Od dziecka wszyscy wskazują nam potencjalnie najlepsze z możliwych dróg. Kształtuje nas rodzina, przyjaciele, wiara, szkolnictwo. I przyjmujemy to wszystko bez zarzutów. I to jest całkiem normalnie. Do pewnego momentu. Kiedy w naturalny sposób zaczynamy to kwestionować, zastanawiać się nad sensem wszystkiego. Wchodzimy w ten specyficzny, filozoficzny okres życia, gdzie cały światopogląd może zostać zburzony a na jego ruinach powstaje jakaś zupełnie nowa jakość. W tym najbardziej ekscytującym momencie, kiedy dochodzimy do banalnie prostych wniosków. Tak, można by pomyśleć trywialnych a zarazem i fundamentalnych, że zmieniają całą naszą perspektywę patrzenia na świat. I tylko pukamy się w czoło: „Serio ? Dopiero teraz na to wpadłam ? Po 21 latach?!” No cóż, lepiej późno niż wcale. Przedstawiam Wam trzy banalne fakty, które zmieniły całe moje życie i pozwoliły mi po raz pierwszy poczuć prawdziwe


1.Umrę
Niespodzianka! Jak my wszyscy. Wybacz, że robię to w tak brutalny sposób, ale to jedyna pewna rzecz naszego istnienia. Zaczęło się od książek Irvina Yaloma ( ahh, mój idol ) i odkrycia psychologii egzystencjalnej. Zajmuje się ona stosunkiem ludzi do własnej śmierci i tym, jaki ma on wpływ na funkcjonowanie. Bo przecież nikt się jakoś specjalnie nad swoim końcem nie zastanawia, a jednak strach przed nim jest zakorzeniony w każdym z nas. Nie myślimy o tym, i to całkiem zdrowe i normalne. W przeciwnym razie paraliżowałby nas strach. Teoretycznie. Ale, ale! Do pewnego stopnia świadomość skończoności życia ma wiele korzyści. W dzisiejszych czasach żyjemy tak, jakbyśmy mieli trwać wiecznie. Troszczymy się o to co ulotne, marnujemy większość naszego czasu na coś co wcale nie czyni nas szczęśliwymi, odkładamy relacje międzyludzkie i spełnianie marzeń na potem. Siłownia 3 razy w tygodniu, bio olejki do twarzy i wszystkie super foods mają zapewnić nam przecież „nieśmiertelność”, więc na pewno „jeszcze ze wszystkim zdążymy”. Skupiamy się na wyglądzie, statusie i osiągnięciach tak jakbyśmy nie mieli pojęcia o tym, że to wszystko może w każdym momencie posypać się jak domek z kart. I ja wciąż się na tym łapię. „To zrobię po sesji, to po wakacjach ,po studiach a tego wcale, bo się boję i sobie nie poradzę.” I tym samym życie przecieka mi przez palce. Moje jedyne, krótkie, cenne życie. Tak potężne w potencjalne możliwości a zarazem kruche jak mydlana bańka. Wiecie kto najmniej boi się śmierci? Osoby, które czują się spełnione. Czują, że żyły życiem, którym chciały. I do tego właśnie przybliża mnie owo patrzenie  szerszej perspektywy: olbrzymi kop do tego, aby naprawdę żyć a nie wegetować. Nie chcę odkładać tego najpiękniejszego daru ( wow, nie myślałam, że to kiedyś powiem),, na później. Zrozumiałam, że nie będzie drugiej szansy na to, żeby je wykorzystać. I tu następuje płynne przejście do punktu następnego:


2. Nigdy nie będę nikim innym.
To zdanie mnie autentycznie uratowało. Moim ogromnym problemem było i wciąż trochę jest, nagminne porównywanie się do innych. I tak sobie szłam na uczelnię, mijając miliony kobiet a każda wydawała się piękniejsza i zdolniejsza ode mnie. Próbowałam odciągać te myśli od siebie i przestać się zadręczać, psując sobie tym samym humor na cały dzień, ale nic nie skutkowało. Aż pewnego dnia usłyszałam cichy głos w mojej w głowie: „Zdajesz sobie sprawę, że Ty NIGDY nie będziesz nią? Nie będziesz miała takiej samej figury, urody czy talentów? Nie zmienisz przeszłości, genów ani ogólnych predyspozycji ?”.  Wyobrażałam sobie, że żyjąc czyimś życiem, byłabym wreszcie szczęśliwa. I tym samym marnowałam swoje własne na zastanawianie się nad tym: co by było gdyby. Kiedy zorientowałam się, że u Stwórcy nie ma realnej opcji reklamacji, oczy otworzyły mi się na całkiem nową rzeczywistość. Skoro jestem już wolna od porównywania się do innych to znaczy, że…


3. Mogę żyć dokładnie takim życiem, jakim tylko zechcę.
Bo nie muszę już udawać kogoś kim nie jestem. Rozumiecie? Mogę jeść obiad na śniadanie, rzucić studia i wyjechać w Bieszczady, wytatuować całe ciało, polecieć na wolontariat do Afryki, przeklinać, oglądać kreskówki, nie umieć jeść sztućcami, wyznawać najdziwniejsze poglądy świata, ubierać co mi się żywnie podoba. Nie muszę też przyjmować całych systemów ideologicznych i metod, ale wybierać to w co ja OSOBIŚCIE wierzę. Tak, to wszystko wiąże się z ryzykiem, że ktoś może mnie nie zaakceptować, ale czy to ma jakikolwiek sens w perspektywie całego mojego życia, które może skończyć się w każdej chwili.? Czy naprawdę czyjeś słowo krytyki, które nie ma na mnie realnego wpływu jest gorsze od uświadomienie sobie, że przez te kilkadziesiąt lat, nie byłam ani przez chwilę sobą? Że straciłam to co we mnie najcenniejsze, bo chciałam wpisać się w jakiś chory schemat? Odpowiedź brzmi: nie. Nie ma nic gorszego od tej drugiej opcji.

Dziś dostałam ozdobną świeczkę. I zapaliłam ją. Wszystkie inne, perfekcyjne świeczuszki, które do tej pory dostałam leżą po szafkach nietknięte. Bo przecież, szkoda zniszczyć takiego arcydzieła, zostawię sobie na jakąś specjalną okazję. I patrzę sobie w tańczący świetlik, z dozą wzruszenia, myśląc: Teraz wreszcie rozumiesz , co?  To całe Twoje życie jest niepowtarzalną okazją!

11:31

Wygraj z ZO: 2.Zanurkuj w przyszłość.

Wygraj z ZO: 2.Zanurkuj w przyszłość.

Przypominam sobie ten paraliżujący lęk. Lęk przed tym, że wszystkie dotychczasowe starania pójdą na marne. Mam porzucić chorobę? Przecież włożyłam w nią tyle pracy! Tyle wyrzeczeń, samokontroli i starań. Byłam w tym świetna! W liczeniu kalorii, ukrywaniu się, udawaniu, że wszystko jest normalnie. Kilogramy leciały w dół a ja miałam wreszcie poczucie skuteczności i kontroli nad swoim życiem. Było mi po prostu wygodnie. I co najdziwniejsze, gdy już wszystko wróciło do normy, w mojej głowie wciąż krążyły jeszcze czasem ciche tęsknoty za tym najsmutniejszym okresem mojego życia. Jak to możliwe, że coś co wyniszcza do szpiku kości, jednocześnie daje poczucie pozornego bezpieczeństwa? Dziś już to wiem.




Otępienie i odcięcie od świata. Oto słowa klucze. Brzmi to dramatycznie, ale takie są fakty. Ciągłe myślenie o jedzeniu czy też o nie jedzeniu, nie pozostawia wiele miejsca na życie w rzeczywistości. W tych tęsknotach za chorobą , nie chodzi więc o chudość samą w sobie. Ona naprawdę nic nie daje. Nieważne, ile kilogramów się traci - wciąż jest się tak samo nieszczęśliwą i wiecznie niezadowoloną. Chodzi o coś więcej. Prawdziwy dylemat brzmiał : Kim będę i czego dowiem się o sobie, kiedy już zrobię w mojej głowie miejsce na swoje wyparte uczucia, rzeczywiste obawy i przyznanie się do własnych pragnień i potrzeb? Kim stanę się , kiedy jej nie będzie?


Strach przed przyszłością i przed odkryciem prawdy o sobie. To one blokowały mnie najbardziej. Wolałam siedzieć w autodestrukcyjnej teraźniejszości , doprawionej nutą zgorzkniałej przeszłości. Idealne połączenie, aby zatrzymać czas i nie iść do przodu, nie stawić czoła realnemu życiu. A tym czasem to w przyszłości mieszka nadzieja! To przez poznawanie swojego wnętrza stajemy się lepszymi i szczęśliwymi ludźmi. Tak, rozprawianie się ze swoimi najgłębszymi problemami, ukrytymi głęboko pod warstwą choroby - jest trudne. Nic jednak nie opisze satysfakcji i poczucia sensu , kiedy już rozprawimy się ze swoimi lękami i dopuścimy do siebie ten błagający o odrobinę miłości głos, który tłumiłyśmy przez cały okres choroby. Kiedy wypłaczemy wszystkie smutki, wykrzyczymy pretensje a potem przebaczymy komu trzeba. Cudownie jest zauważać wreszcie pozytywne strony życia, mieć  czas i siłę na rozwijanie swoich  pasji. Cudownie jest być obecną. Nie gdzieś za mgłą, pogrążona w myśleniu tylko o swoim wyglądzie. Dostępną psychicznie dla bliskich, przyjaciół, dla samej siebie. 




Wiem i rozumiem jaki strach ogarnia osoby, które muszą podjąć tę ważną decyzję. Czy zostać w tym swoim bezpiecznym, otępiałym światku czy też podjąć walkę i stawić czoła wyzwaniom jakie niesie przyszłość. Pod pozornym "strachem przed przytyciem" kryje się ,jak widać, o wiele więcej. Ja zaryzykowałam i rzuciłam się na głębokie wody życia bez choroby.. Życia w świadomości. I gdybym mogła cofnąć czas, podjęłabym tę decyzję jeszcze raz. Kim więc stałam i staje się codziennie bez mojej choroby? Staję się sobą i nie ma w tym absolutnie nic strasznego, ale niezwykłego i pociągającego. Podejmuję się nowych wyzwań, walczę o swoje marzenia i słucham tego co mówi serce. Walczę ze swoimi wadami, ale i poznaję zalety. Nagle czuję , że jestem, że istnieję. Absolutnie nic nie straciłam. Za to żadne słowa nie są w stanie wyrazić tego, ile zyskałam. Marek Grechuta , naprawdę nie mylił się śpiewając : "Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy". Nie bój się przyszłości, nie bój się prawdziwej siebie, którą odnajdziesz i którą się zachwycisz, gdy tylko dasz "jej" odejść.

09:45

Wygraj z ZO: 1.Daj się ponieść!

Wygraj z ZO: 1.Daj się ponieść!

"Ok, przytyję jeśli trzeba. Ale jeżeli przekroczę wagę X  to tego psychicznie nie wytrzymam! Nawet nie wyobrażam sobie, że cyferka większa niż ta pojawi się na wadze". Oto słowa, które na wstępie wypowiedziałam do mojej psycholog. I rzeczywiście, odważyłam się jeść więcej bo zawsze ważyłam mniej niż X, więc czemu miałabym przytyć ponadto? Ale teraz , niespodzianka, OCZYWIŚCIE, że ważę więcej niż X. Dlaczego? Dlatego, że nie wzięłam pod uwagę tego, że moja choroba nie trwała dwóch miesięcy, ale o wiele dłużej! W tym czasie zdążyłam stać się kobietą, nabrać kobiecych kształtów. Nie było opcji do powrotu do wagi sprzed choroby. Tak, był szok, łzy i rozpacz.

***


Jaki był mój problem? Ustaliłam sobie idealny plan. Jak będzie wyglądać moje ciało po wyjściu z choroby. Że tłuszczyk pójdzie mi w cycki a nie biodra. Że moja waga ustabilizuje się na pewnej ledwo mieszczącej się w granicach normy liczbie i ani drgnie! Że powróci mój superszybki metabolizm. Nagle popatrzyłam w lustro i zobaczyłam kobietę. Wszystko się rozpadło. Nie taki był plan!

Chrzanić nierealne plany. Walka z zaburzeniami odżywiania nie idzie zawsze po naszej (często wciąż chorującej) myśli.To wyścig po zdrowie, życie i akceptację. Polega na tym, żeby przyjąć to co nieznane, przed czym się broniłyśmy cały czas. Żeby zaakceptować swoją kobiecość, swoją prawdziwą, naturalną budowę ciała. I tak, zadziwisz się nie raz. Zmartwi Cię, że tyjesz zbyt wolno/szybko. Uronisz łzę nad za małą parą spodni. Spanikujesz na przyjęciu po zjedzeniu paczki chipsów. Twoje ciało może nie do końca odzyska sprawność w pewnych sferach na tyle, na ile byś chciała. Zmienisz się całkiem i przez chwilę będziesz się sobie wydawać zupełnie obca. Zatęsknisz za czasami, kiedy byłaś szczuplejsza ( a raczej za transem, w którym wtedy byłaś, nie musząc myśleć aż tyle o innych problemach). Stare rzeczy umrą, aby mogły pojawić się nowe.



Jeśli próbujesz pokonać zaburzenia odżywiania to chcę Ci powiedzieć, że przyjdą zmiany. Że czasem będzie naprawdę pod górkę. Dlaczego tak jest? Przecież walka o tak wielką wartość, jaką jest Twoje życie nie może być łatwa! Przecież to gra o najwyższą stawkę. Piszę to bo chcę, żebyś była przygotowana. Ale piszę to także dlatego, że wiem, że to jedyna dobra droga.



***

Mijały tygodnie, miesiące a ja uświadamiałam sobie, że przecież liczba X+3 wcale nie jest żadnym końcem świata. Że to wciąż ja, tylko, że w wersji kobiecej. Powróciło zdrowie, przestałam marznąć, mdleć i żyć w amoku. Waga ustabilizowała się. Odnajduję i poznaję siebie na nowo. Zaczęłam cieszyć się z rzeczy, na które wcześniej nie miałam siły. Nawiązywać przyjaźnie, wychodzić z domu bez strachu przed spontanicznością Bałam się, że kiedy przeskoczę zakazany próg to umrę z rozpaczy, tymczasem stało się coś zupełnie odwrotnego - zaczęłam naprawdę żyć.



Coachingowe stwierdzenie: " to co dobre zaczyna się poza Twoją strefą komfortu" w tym przypadku, o dziwo , jest bardzo prawdziwe. Strefa tolerowanych kilogramów, czy rodzajów pożywienia u osób z ZO jest bardzo ograniczona, a strach przed wykroczeniem poza nią wręcz paraliżuje. Ale oficjalnie obiecuję Ci, że to właśnie poza tym sztucznym światkiem, zaczyna się prawdziwa przygoda zwana życiem w pełni. Warto ryzykować, warto iść pod prąd wbrew naszym chorym przekonaniom, warto walczyć! 



____________________________________________________


Jednym z moich błędnych przekonań było to, że waga ciała w jakiś sposób definiuje moją wartość a także myśl, że jeśli przekroczę jakąś liczbę to stanie się coś złego i nie będę mogła się z tym pogodzić. Dziś wiem, że to były tylko iluzje, zakłamane i absurdalne granice, które sobie stawiałam. Jeżeli chcesz popracować nad swoimi, błędnymi schematami myślowymi, które nie pozwalają Ci ruszyć z miejsca, zajrzyj TUTAJ(KLIK). U Natalii (www.dziewczynazjednymokiem.pl) pojawił się ostatnio bardzo praktyczny i pomocny tekst, właśnie o błędnych przekonaniach. Warto zajrzeć!

Będę Wam częściej podsuwać wartościowe linki! Trzymajcie się :)  

05:11

Ta część Ciebie.

Ta część Ciebie.

Zawód miłosny. Dość duży i bolesny. Wybuch emocjonalny, tysiące myśli na godzinę, łzy, nerwy, złość, poczucie kolejnej porażki. Takie tam osobiste dramaty. To się zdarza i to często, bo jesteśmy ludźmi i relacje są dla nas niebywale ważne , ale ich  budowanie i szczerość w komunikacji to często  czarna magia. Ale oficjalnie : niech mi tylko ktoś tylko powie, że trudne sytuacje nas w żaden sposób nie rozwijają !


Bo coś pękło. Coś dotarło. O jeden zawód za dużo wystarczył, żeby coś się zmieniło na lepsze. Ludzie są w naszym życiu ważni, niepodważalnie. Ale za dużo w moim życiu było zależności. Za dużo myślenia, że jeśli znajdę wreszcie X to stanie się Y. Chyba sami wiecie o czym mowa.




I szalona myśl przeszła mi przez głowę. Skoro nigdy nie mogłam liczyć na przedstawicieli płci przeciwnej, skoro tyle lat i ciągle nic, skoro same zawody i porażki, skoro brak nadziei na taką a nie inną przyszłość – to w sobie muszę stworzyć tę męską część. Koniec szukania na zewnątrz, koniec czekania na COŚ.


Ten kawałek mnie, który się zatroszczy. Który powie : nic się nie stało, porażki się zdarzają. Pochwali sukienkę, doceni uśmiech mimo złego nastroju. Potwierdzi wreszcie, że jestem kobieca i nie muszę już o nic zabiegać, że dobrze jest tak jak jest. Przebaczy wybuch gniewu, brak czasu, rozkojarzenie. Zachęci do odpoczynku po ciężkim dniu na uczelni. Zabierze na kawę, w góry czy na te od lat wymarzone wakacje. Przytuli, pocieszy, pozwoli się wypłakać na ramieniu. Zrozumie, przytuli i spojrzy z czułością. Podpowie, bym zrobiła to co mówi serce, zadbała o swoje pasje. Po prostu będzie stał po mojej stronie , zawsze i wszędzie, choćby nie wiem co.




I zrozumiałam. To nie jest żadna „męska część”. To coś co z jakiejś dziwnej przyczyny zabiłam w sobie już dawno temu albo czego nigdy nie miałam. Na co nie chciałam sobie pozwolić względem samej siebie. I czekałam. Aż coś się wydarzy, aż ktoś da pozwolenie, powie, że ja też na to zasługuję. Do tego czasu miałam patrzeć na siebie krytycznie, wręcz z nienawiścią. Stawiać sobie kolejne wymogi, ograniczenia, surowe komendy. Nie miałam wsparcia i miłości od samej siebie. I myślałam, że znajdę je gdzieś na zewnątrz. Ale jak można obarczyć drugą osobę takim brzemieniem? Wymagać od niej tak wielu rzeczy. Czy miłość nie polega na tym, żeby wybrać osobę, którą po prostu chce się od tak pokochać? A jak można to zrobić, oczekując od niej, że stanie się bohaterem i wybawcą, naprawi to co popsuli inni?


To długa droga, aby zostać dla siebie  niezawodną partnerką. Aby nauczyć się tej zdrowej niezależności kobiet od mężczyzn. By w sobie samej stworzyć atmosferę bezpieczeństwa i akceptacji. Powoli zaczynam robić pewne rzeczy , nie czekając na inicjatywę ze strony innych. Tak, chcę być niezależna, znaleźć w sercu to, czego na darmo szukam w oczach innych. Bo wiem , że właśnie to , paradoksalnie pozwoli mi budować prawdziwe, bezinteresowne relacje. Że miłość zaczyna się wtedy, kiedy od drugiej osoby już nic więcej nie potrzebujesz.


06:19

Przeklęte cyferki.

Przeklęte cyferki.

Wchodzę do marketu. Wszędzie widzę cyferki. Szumią w plastikowych torebkach, pływają w szklanych butelkach, są też cyferki na wagę czy na kilogramy. Mijam je wszystkie szukając produktów, które zawierają ich jak najmniej. "Mniam, ale pychota. Ale ta jedna rzecz to jak moje dwa obiady, nie ma mowy", myślę i odkładam przedmiot z powrotem na półkę. Oglądam się za szczupłą kobietą i zerkam do jej koszyka. "O matko, ile ich tam jest! A przecież jest taka chuda…Ta to ma szczęście". Odkąd zaczęłam przywiązywać uwagę do tych wszechobecnych liczb, moje zakupy strasznie przeciągają się w czasie. Przecież muszę wszystko dobrze sprawdzić. Wracam do domu i przygotowuję posiłki. Każdy ma określone wartość,  które sumują się potem w całym dniu. Zasada jest jedna, najważniejsza i nie można jej złamać za żadne skarby świata. Nie mogę przekroczyć sumy X w ciągu dnia. Kiedy to zrobię, moje ciało zacznie zalewać tłuszcz. Okażę się słabeuszką i przegram stawkę większą niż życie. Dlatego ciągle muszę liczyć. Mój mózg, musi zamienić się w kalkulator i kompendium wiedzy z "ileważy.pl". Nie mam już czasu i energii myśleć o czymkolwiek innym. O tym jaka jestem, o problemach, o szkole czy pasjach. Są tylko one. Te głupie cyferki, których tak bardzo się boję.





Dieta redukcyjna polega na tym, że spożywa się określoną ilość kalorii, niższą niż dzienne zapotrzebowanie organizmu , po to, aby schudnąć/utrzymać wagę. Ja byłam na takiej przez cztery lata, tylko, że bez opieki dietetyka czy lekarza. Ludzie często myślą, że osoby z zaburzeniami odżywiania nie jedzą prawie nic, tylko zapijają gumy do żucia wodą niegazowaną. A one są po prostu cholernie sprytne i znają metody o których inni nie mają czasem nawet pojęcia. Wiedzą które produkty skutecznie "zapychają" przy małej podaży energii, wiedzą od czego chce się jeść mniej i czym można się opychać do woli. Stwarzają pozory normalnych, bo przecież zawsze jedzą w szkole jabłko i jogurt light na drugie śniadanie. Dopiero gdy są wychudzone ktoś zaczyna kojarzyć fakty, ale wtedy często jest za późno. Ciekawe jak wiele wśród moich znajomych cierpi, podczas gdy ja nawet nic nie podejrzewam.



Terapia, leki ,wsparcie, wewnętrzna motywacja do walki, zwiększenie kaloryczności posiłków. To sprawiło, że odzyskałam zdrową wagę. Nie było już wychudzonej, wyczerpanej mnie. Zniknęła przerwa między udami, wystające kości, serce zaczęło pracować normalnie i twarz nabrała kształtów. Ale nie tak łatwo wypuścić całkowicie z rąk swoją chorobę. Zostawiłam sobie, rzecz jasna coś dla siebie. Ten okropny trans, kontrolę i strach. Liczyłam, ciągle liczyłam. Żeby tylko nie przekroczyć przerażającej mnie jeszcze liczby na wadze. Albo, żeby nie musieć zacząć myśleć o tym, co moja choroba tylko przykrywała.


To stało się niedawno, dosłownie kilka miesięcy temu. Stwierdziłam, że chcę przestać się kontrolować choć na jeden dzień. Wiedziałam, że jeśli będę chciała utrzymać wagę, będę musiała liczyć  już do końca życia! Ale nic nigdy w życie nie wydawało mi się tak niemożliwe do zrobienia, bo przecież te wszystkie cyferki siedzą w mojej głowie i nie mogę o nich tak po prostu zapomnieć. Zaczęłam próbować. Wypierałam wszystkie wartości kaloryczne z mojej pamięci, obiecałam sobie, że nie będę sprawdzać nowych produktów. Przestałam odmierzać, dodawać i planować.



"Jeśli jesz coś ze smakiem to nie przytyjesz". Tak mówiła mi mama. Oczywiście nie chciałam jej wierzyć, w końcu ona nie zna tego całego mechanizmu kaloryczności i odchudzania. "Tak samo jak większość moich znajomych, którzy wyglądają dobrze a ich waga nie zmienia się dramatycznie z miesiąca na miesiąc"-pomyślałam i zaczęłam zastanawiać się nad tą całą filozofią. " Ze smakiem", znaczyło wtedy kiedy jestem głodna, kiedy mam prawdziwą ochotę,kiedy czuję , że to mój organizm domaga się czekolady, nawet gorzkiej, a nie moje chwiejne emocje. "Ze smakiem", znaczyło tak jak kiedyś, zanim zaczął się ten cały koszmar. Jak to kurczę jest, że w ostatecznym rozrachunku mamy zawsze muszą mieć rację...



Bawi mnie jak wiele czasu upłynęło od odzyskania zdrowej wagi do całkowitego pozbycia się zaburzeń odżywiania. Przez cały ten czas funkcjonowałam zupełnie normalnie i nikt nawet nie pomyślałby, że kiedykolwiek chorowałam. W mojej głowie jednak szalało piekło. Czy teraz jest idealnie? Nie, ale po raz pierwszy czuję się wolna. Pozwoliłam sobie na swobodę, spontaniczność, puściłam kontrolę. Zrobiłam w umyśle miejsce dla prawdziwych problemów, które wreszcie mam odwagę rozwiązać. Zrozumiałam, że diety to ściema, bo gdyby były skuteczne, na świecie nie byłoby ani jednej osoby otyłej. Porzuciłam magiczne myślenie o złych, krzywdzących kaloriach na rzecz myślenia o energii, która napędza moje ciało. Kiedy jem, nie widzę już cyferek, ale pokarm. Coś co mnie odżywia i pomaga zachować zdrowie i energię.Słucham organizmu, staram się uczyć gdzie jest granica między głodem a sytością. Nie myślę cały czas o czekoladzie, bo teraz mam pozwolenie na to, aby ją jeść i wbrew pozorom, wcale tego nie nadużywam. Nie myślę też ciągle o tym, że właśnie wybiła pora posiłków, a przecież muszę trzymać się 3,4 godzinnych odstępów. Przestałam myśleć, że mój organizm to idiota, który nie poradzi sobie bez moich kalkulacji i odkryłam, że on naprawdę wie czego i kiedy potrzebuje. A już w ogóle najśmieszniejsze jest to, że moja waga przestała się wahać na prawo i lewo , mimo, że już nie przejmuję się nią tak bardzo. W ostatecznym rozrachunku nie wydarzyła się żadna z przerażających rzeczy, które sobie wyobrażałam. Wręcz przeciwnie. A wystarczyło tylko przekroczyć granicę komfortu, spróbować i dać sobie szansę i przyzwolenie na szczęście. 


14:04

Nie wszystko stracone czyli o porzuconych pasjach.

Nie wszystko stracone czyli o porzuconych pasjach.
Od najmłodszych lat pragnęłam mieć obszar w którym będę najlepsza, niezastąpiona, idealna. Chciałam odkryć jakąś swoją niepowtarzalną umiejętność, unikalny talent, coś co wszyscy będą mogli we mnie podziwiać. Zaczęłam poszukiwania najlepszej drogi. W podstawówce chodziłam na różne zajęcia dodatkowe. Z tego co pamiętam, zaczęłam od kupna profesjonalnych łyżew i codziennie w soboty wstawałam o świcie aby trenować jazdę figurową. Nie wypaliło, jestem z natury zbyt strachliwa na piruety i jaskółki, ale było coś jeszcze. Moja najlepsza przyjaciółka chodziła na zajęcia razem ze mną i jak się pewnie domyślacie - była ode mnie w te klocki o niebo lepsza. To straszne, kiedy 12 latka zaczyna porównywać się ze swoją rówieśniczką i czuje się na tyle beznadziejna, że najnormalniej w świecie postanawia się poddać. Dokładnie taka sama historia powtórzyła się kiedy próbowałam swoich sił na szkolnych zajęciach tanecznych. Następnie wkręciłam się w kółko plastyczne. Prowadzący chwalili mnie bardzo często, odniosłam pierwszy sukces w jakimś większym konkursie i… zrezygnowałam. Nie potrafię do końca wyjaśnić dlaczego, może to zwykłe lenistwo a może coś o wiele głębszego. W gimnazjum / liceum podjęłam kolejną próbę, tym razem dotyczyła ona czegoś na czym zdecydowanie zależało mi najbardziej. Zapisałam się na prywatne lekcje śpiewu. Niestety, mój brak pewności siebie osiągał w tym obszarze swoje apogeum. Kiedy byłam sama w domu wychodziło mi to o wiele lepiej. Przy ludziach paraliżował mnie niewymowny strach a moje gardło było ściśnięte, jakby ktoś skrępował je łańcuchem. Nie miałam gdzie ćwiczyć bo wstydziłam się śpiewać przy rodzicach. Pamiętam tylko nauczycielkę angielskiego, która w podstawówce wysłała mnie na konkurs piosenki i była mną strasznie zachwycona. To wspomnienie o kobiecie, która uwierzyła z całej siły w małą, zakompleksioną dziewczynkę niosło mnie na swoich skrzydłach długo, ale niestety wewnętrzny strach i brak wiary w siebie skutecznie stłamsiły wszystkie marzenia.


Dlaczego o tym piszę? Mam 20 lat, nic z tych rzeczy już nie wróci. Nie zostanę primą baleriną, drugim Picasso ani zawodową śpiewaczką. Do tej pory obwiniałam się za te wszystkie niepowodzenia, nie potrafiłam wybaczyć tej małej dziewczynce tego, że tak łatwo się poddawała i tak wielki strach przed porażką i oceną nosiła w sobie. Teraz jednak mam ochotę ją przytulić i pogratulować, że mimo tych wszystkich wewnętrznych zmagań chociaż próbowała.Staram się spojrzeć na tamtą siebie z miłością i zaczynam rozumieć pewne rzeczy.


Dzisiejszy świat, ale i my sami (pozdrawiam perfekcjonistów) narzucamy sobie pewną sztywną zasadę: jeśli już angażujesz się w coś, musisz być w tym obszarze najlepszy. Wszystko musi być dopięte na ostatni guzik. Albo idziesz na całość, albo nie wchodzisz w to wcale. Nie ma miejsca na słabość, niepowodzenia. Grunt to się wybić, zaistnieć, pokazać.

***

Zamykam za rodzicami drzwi na zamek. Idę do pokoju i wyjmuję z szafy nowiutkie ukulele. Zamykam okna, siadam na podłodze i odpalam laptopa z chwytami. Tak, wciąż wstydzę się śpiewać przy innych, trudno, pewnych rzeczy nie przeskoczę co nie znacyz, że nad nimi wciąż nie pracuję. Zaczynam swój koncert. Pewnych dźwięków po prostu nie wyciągam, czasem ostro zafałszuje, nie dociskam wystarczająco mocno strun do gryfu. Ale to wszystko przestaje już być ważne. Robię to dla własnej przyjemności. Nie chcę nikomu zaimponować, udowodnić swojej wartości. Wiem, że nie jestem muzycznym geniuszem, ale wiem też, że wcale nie jestem kompletnym beztalenciem. Moje problemy odpływają a ja czuję się naprawdę dobrze robiąc to co kocham. Dla siebie, ot tak, bo mogę.
 
Definicja z Wikipedii:
"Hobby (pasja,konik) – czynność wykonywana dla relaksu w czasie wolnym od obowiązków. Może łączyć się ze zdobywaniem wiedzy w danej dziedzinie, doskonaleniem swoich umiejętności w pewnym określonym zakresie albo też nawet z zarobkiem. Głównym celem pozostaje jednak przyjemność płynąca z uprawiania hobby".

W naszych pasjach nie liczą się więc nasze sukcesy. Bez najmniejszego znaczenia jest opinia i uznanie innych. Osiągnięcia nie dodają nic do naszej wartości, która jest niezmienna i stała od narodzin aż do śmierci. Nie mówię tu wcale o spoczęciu na laurach w drodze do spełnienia marzeń, ale o tym, że nie musimy wcale rezygnować z rzeczy w których nie jesteśmy i nigdy nie będziemy zawodowcami. Nie musimy słuchać naszego wewnętrznego krytyka, karmionego przez dzisiejsze niedoścignione normy. Życie jest zbyt krótkie, aby z powodu wstydu rezygnować z rzeczy, które sprawiają, że nabiera ono dla nas prawdziwego sensu.

Odkop dziś z szafy stare pastele, przypomnij sobie podstawowe kroki ulubionego tańca, wyciągnij rakietę do tenisa i zaproś przyjaciółkę na kort. Ucisz swój kompleks niższości, nie porównuj się do innych bo to nie ma najmniejszego sensu. Wybacz sobie wcześniejsze niepowodzenia czy lenistwo. Jesteś tu i teraz i masz całkowite prawo do szczęścia, którego nikt nie ma prawa Ci odebrać. Nie musisz być najlepszy/a, masz być jedynie wierny/a sobie i czerpać dziecięcą radość z tego co robisz. 



13:13

4 PATENTY NA SEZON BIKINI

4 PATENTY NA SEZON BIKINI
Twoje przyjaciółki już zaczęły diety, billboardy i reklamy wręcz wrzeszczą , że czas już zrobić bikini body a na niektórych blogach odlicza się dni do lata. Niestety to odliczanie nie ma na celu uświadomienia Ci, że nadchodzi czas luzu i radości, ale w zupełnie niesubtelny sposób informuje, że na odpoczynek przecież trzeba sobie zasłużyć. No ba, chyba nie chcesz bez wyrzutów sumienia korzystać z życia z oponką na brzuchu? Albo zrobisz sześciopak , albo proszę, nie gorsz innych plażowiczów swoim cielskiem. Zabawne nie? "Bo ja chcę się dobrze czuć na plaży"-  mówimy. Niestety, jeśli nie pokochamy siebie to nie będziemy się czuć dobrze nigdy i nigdzie. Przyznaj, że waga ciała to chyba niezbyt stabilny wyznacznik naszego życiowego sensu?


Oto moje sposoby na radzenie sobie z przedwakacyjną presją :



 

1) Ustal priorytety.




Po pierwsze, życiowe. Brzmi poważnie, wiem. Spróbuj jednak wyobrazić sobie siebie jako staruszkę, która spogląda w przeszłość i ocenia swoje życie. Patrzy na wszystkie lata, w których zamiast korzystać ze świata, blokowała samą siebie przed byciem szczęśliwą. Czym? No właśnie kłamstwami, że musi zasłużyć, że jest niedoskonała i odbiega od jakiejś abstrakcyjnej normy, która nie istnieje. Że zmarnowała godziny na siłowni na którą nie miała ochoty chodzić, zamiast spędzić więcej czasu z bliskimi czy wybrać się na imprezę. Warto? Po to jesteśmy na tym świecie? W trumnie wszyscy schudniemy, obiecuję!



Po drugie, wakacyjne. Pomyśl o wszystkich miejscach, które chcesz odwiedzić, o morskim wietrze i delikatnej bryzie, o zapachu sosny i zieleni lasu, o przyjaciołach z którymi wreszcie będziesz mogła się spotkać i o zaległościach książkowo-filmowych, które wreszcie nadrobisz. Dalej wierzysz w bullshit , że do czerpania radości w tych wszystkich obszarach potrzebny Ci rozmiar XS ?



2)Przestań widzieć to co chcesz.




Ja niestety jestem w tym mistrzem. Serio? Czy tylko i wyłącznie szczupłe osoby, które spotykamy na swojej drodze mają szczęśliwe życie? Czy tylko umięśnione sylwetki podobają się mężczyznom.Czy jest to obiektywne, gdy stwierdzasz w myślach, że 99 % kobiet na plaży to modelki fitness? Masz ciągłe wrażenie, że jesteś NAJ ? (najgrubsza, najgorsza ; abstrahując od tego, że podwyższone BMI to wcale nie wskaźnik bycia mniej wartościową)



Taka właśnie fałszywa generalizacja to zmora osób cierpiących na depresję czy zaburzenia odżywiania. Być może Ciebie ona całkowicie nie dotyczy, ale warto to sprawdzić :)




3)Popatrz na siebie oczami innych




Czy Ty w roli przypadkowego obserwatora oceniasz ludzi tak krytycznie jak myślisz, że oni oceniają Ciebie? Czy kiedy widzisz grubszą osobę, wyzywasz ją w myślach od tłuściochów ? A może dostrzegasz w niej inne piękne cechy, na przykład zdrowe włosy, przyjazny uśmiech. Czy to ile waży obecnie Twoja najlepsza przyjaciółka ma jakikolwiek wpływ na to jak bardzo ją kochasz i jej potrzebujesz? Nie? Więc znowu, czemu  myślimy, że inni oceniają w ten sposób nas? Że jesteśmy jakimiś jednorożcami, które odstają od społeczeństwa i są wytykane palcami. Tak, kultura stawia na smukłe ciało, ale nie ma bezpośredniego dostępu do naszego życia. Bo ostatecznie to MY (pod jej mniejszym lub większym wpływem) narzucamy sobie te wszystkie wymagania i godzimy się na nie. Przecież możemy żyć poza tym wszystkim, po swojemu. To nasze życie, nasze ciało i nasze szczęście. Patrzysz oczami miłości na innych, więc czemu nie możesz spojrzeć tak samo na siebie?



4)Zrób porządek dookoła.




No właśnie. Ty sama decydujesz czym się otaczasz. Masz wyrzuty sumienia bo jedząc bułkę ze swoją ulubioną pasztetową przeglądasz akurat owsiankowe dzieła sztuki na Instagramie ? Czujesz presję i smutek kiedy przeglądając tablicę na Facebooku widzisz same umięśnione brzuchy i markowe ciuchy na siłownie? Pozwolę sobie przekształcić stare dobre przysłowie : "Z kim przystajesz, takim się stajesz" na "Co followujesz tym życie swe trujesz!". Nie martw się, nie tylko na Tobie te wszystkie rzeczy wywierają jakąś okropną, trudną do opisania presję. Pozbądź się dołujących kont i odlajkuj strony, które sprawiają, że czujesz się źle z samą sobą. Kup tablicę korkową i przywieś na niej zdjęcia ulubionych aktorek, które uważasz za kobiece, cytaty o pięknie duszy ludzkiej i samoakceptacji , zdjęcia z ulubionych podróży. Tym się karm! (No i ze swojej ukochanej pasztetki też nie rezygnuj!).





Kochane, nie dajmy się! Ja będę walczyć i postaram się wcielić to wszystko w życie. Liczę na to, że wy również spróbujecie, dla własnego dobra! Uśmiechnij się dziś do swojej duszy i wakacyjnych planów. I do swojego ciała również. Bo jest piękne. Po prostu.








05:17

Cudowna metamorfoza.

Cudowna metamorfoza.
Piękna, zdolna, zdrowa młoda kobieta, z olbrzymim życiowym potencjałem dodaje na Instagram swoje zdjęcie z serii "moja cudowna przemiana" . Po lewej, dokładnie ta sama osoba z trochę inną sylwetką i proporcjami ciała niż ta po prawej. Różnią się tym, że ta "nowa" spędza więcej czasu na siłowni, je zdrowo i ma wyraźnie zarysowane mięśnie. Może i nawet "trochę jej ciałka ubyło". Pod spodem standardowy podpis: "Teraz jestem szczęśliwa".



Teraz? Patrzę z politowaniem i współczuciem na zagubioną dziewczynę po lewej. Robi mi się przykro. "A czym Ty zawiniłaś, że nie mogłaś być szczęśliwa? Że nowa JA nie bardzo chce się do Ciebie przyznać?". Czy ta sama osoba kiedyś nie mogła spędzać cudownych chwil z bliskimi, doskonalić się w miłości, podróżować, podziwiać świat, spełniać swoich marzeń? No tak, przecież miała złe proporcje, była "grubasem". Nagle wraz ze zmianą wyglądu zdarzyło się coś niesamowitego co wpłynęło całkowicie na jakość życia. Co konkretnie? Przyzwolenie sobie na bycie szczęśliwą. Właśnie tak, ale to nie znaczy, że wcześniejsze wcielenie nie było odpowiednim momentem, żeby sobie takie przyzwolenie sprezentować.


 Hej, nie zrozumcie mnie źle. Szanuję pracę tych osób, ich motywacja i konsekwencja w dążeniu do celu nigdy nie przestaną mi imponować. Rozumiem, że sport, ćwiczenia mogą stać się czyjąś pasją. Ale dlaczego więc pierwsze objawy zadowolenia z siebie pojawiły się dopiero wraz z widocznymi efektami wizualnymi, które można byłoby opublikować w Internecie w celu "motywowania innych"?. Tak sobie po prostu głośno myślę i zastanawiam się dlaczego tak wiele osób ostatnio zafascynowanych jest właśnie sportami 'rzeźbiącymi" i jedzeniem a nie na przykład zbieraniem znaczków. Czy to nie wypływa, w niektórych przypadkach oczywiście, z czegoś innego niż "czystego zamiłowania do poświęcania wolnego czasu na podnoszenie hantli i gotowania owsianek". A samo "zdrowe odżywianie", czy może dać prawdziwe szczęście? Na pewno poprawia w jakimś stopniu jakość życia. Ale zaczęliśmy to traktować jak lekarstwo na wszystko. Dbanie o siebie to coś szalenie ważnego. Sama nie jestem zwolenniczką karmienia się wyłącznie fast foodami. Jestem za to wielką wyznawczynią troski o zdrowie psychiczne, którego nie zapewni nigdy nerwicowe trzymanie się czystej michy.

 Mam więc propozycję dla Ciebie "mentalny grubasku", który właśnie oglądasz owe metamorfozy w Internetach i myślisz sobie. "A więc to jest recepta na szczęście! To ja sobie jeszcze długo, długo poczekam. Jeśli w ogóle mam do niego prawo z masą tłuszczową o wartości x". Weź kartkę i długopis albo po prostu zastanów się chwilkę. Wymień absolutnie wszystkie rzeczy, które mógłbyś wreszcie zrobić , gdybyś nagle obudził się w idealnym, wymarzonym ciele. Gotowe? Ja wypisuję razem z Tobą! (Mogłabym bez krępacji wyjść na plażę, podobać się bardziej mężczyznom, nosić kuse bluzki, byłabym bardziej pewna siebie w rozmowach z innymi...) Ok. A teraz spójrz jeszcze raz na swoje spekulacje i odpowiedz sobie szczerze i bez żadnych wymówek na pytanie. Czy więc naprawdę nie mogę robić tego wszystkiego tu i teraz?. Jeśli zamiast czekać do osiągnięcia sylwetki bogini greckiej, dasz sobie przyzwolenie na życie pełną parą już dzisiaj, to wszystko jest do zrobienia i to od zaraz. Tak, tak. Dla nas też jest nadzieja na szczęście!



 Bo szczęście to własny , dobrowolny wybór. Teraz już to wiem. I nie daj sobie wmówić, że jest inaczej, że trzeba na nie zasłużyć osiągając coś spektakularnego. Prawdziwe szczęście związane jest odwiecznie z miłością. A ona nie ma nic wspólnego z wyglądem ani żadnymi materialnymi rzeczami. I wcale nie trzeba szukać daleko.

 

Pozwól sobie. 

 

______________________________

Copyright © 2016 Lawendowe serce , Blogger