06:19

Przeklęte cyferki.

Przeklęte cyferki.

Wchodzę do marketu. Wszędzie widzę cyferki. Szumią w plastikowych torebkach, pływają w szklanych butelkach, są też cyferki na wagę czy na kilogramy. Mijam je wszystkie szukając produktów, które zawierają ich jak najmniej. "Mniam, ale pychota. Ale ta jedna rzecz to jak moje dwa obiady, nie ma mowy", myślę i odkładam przedmiot z powrotem na półkę. Oglądam się za szczupłą kobietą i zerkam do jej koszyka. "O matko, ile ich tam jest! A przecież jest taka chuda…Ta to ma szczęście". Odkąd zaczęłam przywiązywać uwagę do tych wszechobecnych liczb, moje zakupy strasznie przeciągają się w czasie. Przecież muszę wszystko dobrze sprawdzić. Wracam do domu i przygotowuję posiłki. Każdy ma określone wartość,  które sumują się potem w całym dniu. Zasada jest jedna, najważniejsza i nie można jej złamać za żadne skarby świata. Nie mogę przekroczyć sumy X w ciągu dnia. Kiedy to zrobię, moje ciało zacznie zalewać tłuszcz. Okażę się słabeuszką i przegram stawkę większą niż życie. Dlatego ciągle muszę liczyć. Mój mózg, musi zamienić się w kalkulator i kompendium wiedzy z "ileważy.pl". Nie mam już czasu i energii myśleć o czymkolwiek innym. O tym jaka jestem, o problemach, o szkole czy pasjach. Są tylko one. Te głupie cyferki, których tak bardzo się boję.





Dieta redukcyjna polega na tym, że spożywa się określoną ilość kalorii, niższą niż dzienne zapotrzebowanie organizmu , po to, aby schudnąć/utrzymać wagę. Ja byłam na takiej przez cztery lata, tylko, że bez opieki dietetyka czy lekarza. Ludzie często myślą, że osoby z zaburzeniami odżywiania nie jedzą prawie nic, tylko zapijają gumy do żucia wodą niegazowaną. A one są po prostu cholernie sprytne i znają metody o których inni nie mają czasem nawet pojęcia. Wiedzą które produkty skutecznie "zapychają" przy małej podaży energii, wiedzą od czego chce się jeść mniej i czym można się opychać do woli. Stwarzają pozory normalnych, bo przecież zawsze jedzą w szkole jabłko i jogurt light na drugie śniadanie. Dopiero gdy są wychudzone ktoś zaczyna kojarzyć fakty, ale wtedy często jest za późno. Ciekawe jak wiele wśród moich znajomych cierpi, podczas gdy ja nawet nic nie podejrzewam.



Terapia, leki ,wsparcie, wewnętrzna motywacja do walki, zwiększenie kaloryczności posiłków. To sprawiło, że odzyskałam zdrową wagę. Nie było już wychudzonej, wyczerpanej mnie. Zniknęła przerwa między udami, wystające kości, serce zaczęło pracować normalnie i twarz nabrała kształtów. Ale nie tak łatwo wypuścić całkowicie z rąk swoją chorobę. Zostawiłam sobie, rzecz jasna coś dla siebie. Ten okropny trans, kontrolę i strach. Liczyłam, ciągle liczyłam. Żeby tylko nie przekroczyć przerażającej mnie jeszcze liczby na wadze. Albo, żeby nie musieć zacząć myśleć o tym, co moja choroba tylko przykrywała.


To stało się niedawno, dosłownie kilka miesięcy temu. Stwierdziłam, że chcę przestać się kontrolować choć na jeden dzień. Wiedziałam, że jeśli będę chciała utrzymać wagę, będę musiała liczyć  już do końca życia! Ale nic nigdy w życie nie wydawało mi się tak niemożliwe do zrobienia, bo przecież te wszystkie cyferki siedzą w mojej głowie i nie mogę o nich tak po prostu zapomnieć. Zaczęłam próbować. Wypierałam wszystkie wartości kaloryczne z mojej pamięci, obiecałam sobie, że nie będę sprawdzać nowych produktów. Przestałam odmierzać, dodawać i planować.



"Jeśli jesz coś ze smakiem to nie przytyjesz". Tak mówiła mi mama. Oczywiście nie chciałam jej wierzyć, w końcu ona nie zna tego całego mechanizmu kaloryczności i odchudzania. "Tak samo jak większość moich znajomych, którzy wyglądają dobrze a ich waga nie zmienia się dramatycznie z miesiąca na miesiąc"-pomyślałam i zaczęłam zastanawiać się nad tą całą filozofią. " Ze smakiem", znaczyło wtedy kiedy jestem głodna, kiedy mam prawdziwą ochotę,kiedy czuję , że to mój organizm domaga się czekolady, nawet gorzkiej, a nie moje chwiejne emocje. "Ze smakiem", znaczyło tak jak kiedyś, zanim zaczął się ten cały koszmar. Jak to kurczę jest, że w ostatecznym rozrachunku mamy zawsze muszą mieć rację...



Bawi mnie jak wiele czasu upłynęło od odzyskania zdrowej wagi do całkowitego pozbycia się zaburzeń odżywiania. Przez cały ten czas funkcjonowałam zupełnie normalnie i nikt nawet nie pomyślałby, że kiedykolwiek chorowałam. W mojej głowie jednak szalało piekło. Czy teraz jest idealnie? Nie, ale po raz pierwszy czuję się wolna. Pozwoliłam sobie na swobodę, spontaniczność, puściłam kontrolę. Zrobiłam w umyśle miejsce dla prawdziwych problemów, które wreszcie mam odwagę rozwiązać. Zrozumiałam, że diety to ściema, bo gdyby były skuteczne, na świecie nie byłoby ani jednej osoby otyłej. Porzuciłam magiczne myślenie o złych, krzywdzących kaloriach na rzecz myślenia o energii, która napędza moje ciało. Kiedy jem, nie widzę już cyferek, ale pokarm. Coś co mnie odżywia i pomaga zachować zdrowie i energię.Słucham organizmu, staram się uczyć gdzie jest granica między głodem a sytością. Nie myślę cały czas o czekoladzie, bo teraz mam pozwolenie na to, aby ją jeść i wbrew pozorom, wcale tego nie nadużywam. Nie myślę też ciągle o tym, że właśnie wybiła pora posiłków, a przecież muszę trzymać się 3,4 godzinnych odstępów. Przestałam myśleć, że mój organizm to idiota, który nie poradzi sobie bez moich kalkulacji i odkryłam, że on naprawdę wie czego i kiedy potrzebuje. A już w ogóle najśmieszniejsze jest to, że moja waga przestała się wahać na prawo i lewo , mimo, że już nie przejmuję się nią tak bardzo. W ostatecznym rozrachunku nie wydarzyła się żadna z przerażających rzeczy, które sobie wyobrażałam. Wręcz przeciwnie. A wystarczyło tylko przekroczyć granicę komfortu, spróbować i dać sobie szansę i przyzwolenie na szczęście. 


Copyright © 2016 Lawendowe serce , Blogger