Wchodzę do marketu. Wszędzie widzę cyferki. Szumią w
plastikowych torebkach, pływają w szklanych butelkach, są też cyferki na wagę
czy na kilogramy. Mijam je wszystkie szukając produktów, które zawierają ich
jak najmniej. "Mniam, ale pychota. Ale ta jedna rzecz to jak moje dwa
obiady, nie ma mowy", myślę i odkładam przedmiot z powrotem na półkę.
Oglądam się za szczupłą kobietą i zerkam do jej koszyka. "O matko, ile ich
tam jest! A przecież jest taka chuda…Ta to ma szczęście". Odkąd zaczęłam
przywiązywać uwagę do tych wszechobecnych liczb, moje zakupy strasznie
przeciągają się w czasie. Przecież muszę wszystko dobrze sprawdzić. Wracam do
domu i przygotowuję posiłki. Każdy ma określone wartość, które sumują się potem w całym dniu. Zasada
jest jedna, najważniejsza i nie można jej złamać za żadne skarby świata. Nie
mogę przekroczyć sumy X w ciągu dnia. Kiedy to zrobię, moje ciało zacznie
zalewać tłuszcz. Okażę się słabeuszką i przegram stawkę większą niż życie.
Dlatego ciągle muszę liczyć. Mój mózg, musi zamienić się w kalkulator i kompendium wiedzy z "ileważy.pl". Nie mam już czasu i energii myśleć o
czymkolwiek innym. O tym jaka jestem, o problemach, o szkole czy pasjach. Są
tylko one. Te głupie cyferki, których tak bardzo się boję.
Dieta redukcyjna polega na tym, że spożywa się określoną
ilość kalorii, niższą niż dzienne zapotrzebowanie organizmu , po to, aby
schudnąć/utrzymać wagę. Ja byłam na takiej przez cztery lata, tylko, że bez
opieki dietetyka czy lekarza. Ludzie często myślą, że osoby z zaburzeniami odżywiania
nie jedzą prawie nic, tylko zapijają gumy do żucia wodą niegazowaną. A one są
po prostu cholernie sprytne i znają metody o których inni nie mają czasem nawet
pojęcia. Wiedzą które produkty skutecznie "zapychają" przy małej
podaży energii, wiedzą od czego chce się jeść mniej i czym można się opychać do
woli. Stwarzają pozory normalnych, bo przecież zawsze jedzą w szkole jabłko i
jogurt light na drugie śniadanie. Dopiero gdy są wychudzone ktoś zaczyna
kojarzyć fakty, ale wtedy często jest za późno. Ciekawe jak wiele wśród moich
znajomych cierpi, podczas gdy ja nawet nic nie podejrzewam.
Terapia, leki ,wsparcie, wewnętrzna motywacja do walki,
zwiększenie kaloryczności posiłków. To sprawiło, że odzyskałam zdrową wagę. Nie
było już wychudzonej, wyczerpanej mnie. Zniknęła przerwa między udami,
wystające kości, serce zaczęło pracować normalnie i twarz nabrała kształtów.
Ale nie tak łatwo wypuścić całkowicie z rąk swoją chorobę. Zostawiłam sobie,
rzecz jasna coś dla siebie. Ten okropny trans, kontrolę i strach. Liczyłam,
ciągle liczyłam. Żeby tylko nie przekroczyć przerażającej mnie jeszcze liczby
na wadze. Albo, żeby nie musieć zacząć myśleć o tym, co moja choroba tylko
przykrywała.
To stało się niedawno, dosłownie kilka miesięcy temu.
Stwierdziłam, że chcę przestać się kontrolować choć na jeden dzień. Wiedziałam,
że jeśli będę chciała utrzymać wagę, będę musiała liczyć już do końca życia! Ale nic nigdy w życie nie
wydawało mi się tak niemożliwe do zrobienia, bo przecież te wszystkie cyferki
siedzą w mojej głowie i nie mogę o nich tak po prostu zapomnieć. Zaczęłam
próbować. Wypierałam wszystkie wartości kaloryczne z mojej pamięci, obiecałam
sobie, że nie będę sprawdzać nowych produktów. Przestałam odmierzać, dodawać i
planować.
"Jeśli jesz coś ze smakiem to nie przytyjesz". Tak
mówiła mi mama. Oczywiście nie chciałam jej wierzyć, w końcu ona nie zna tego
całego mechanizmu kaloryczności i odchudzania. "Tak samo jak większość
moich znajomych, którzy wyglądają dobrze a ich waga nie zmienia się dramatycznie
z miesiąca na miesiąc"-pomyślałam i zaczęłam zastanawiać się nad tą całą
filozofią. " Ze smakiem", znaczyło wtedy kiedy jestem głodna, kiedy
mam prawdziwą ochotę,kiedy czuję , że to mój organizm domaga się czekolady,
nawet gorzkiej, a nie moje chwiejne emocje. "Ze smakiem", znaczyło
tak jak kiedyś, zanim zaczął się ten cały koszmar. Jak to kurczę jest, że w
ostatecznym rozrachunku mamy zawsze muszą mieć rację...
Bawi mnie jak wiele czasu upłynęło od odzyskania zdrowej
wagi do całkowitego pozbycia się zaburzeń odżywiania. Przez cały ten czas
funkcjonowałam zupełnie normalnie i nikt nawet nie pomyślałby, że kiedykolwiek
chorowałam. W mojej głowie jednak szalało piekło. Czy teraz jest idealnie? Nie,
ale po raz pierwszy czuję się wolna. Pozwoliłam sobie na swobodę, spontaniczność,
puściłam kontrolę. Zrobiłam w umyśle miejsce dla prawdziwych problemów, które
wreszcie mam odwagę rozwiązać. Zrozumiałam, że diety to ściema, bo gdyby były
skuteczne, na świecie nie byłoby ani jednej osoby otyłej. Porzuciłam magiczne
myślenie o złych, krzywdzących kaloriach na rzecz myślenia o energii, która
napędza moje ciało. Kiedy jem, nie widzę już cyferek, ale pokarm. Coś co mnie
odżywia i pomaga zachować zdrowie i energię.Słucham organizmu, staram się uczyć
gdzie jest granica między głodem a sytością. Nie myślę cały czas o czekoladzie,
bo teraz mam pozwolenie na to, aby ją jeść i wbrew pozorom, wcale tego nie
nadużywam. Nie myślę też ciągle o tym, że właśnie wybiła pora posiłków, a
przecież muszę trzymać się 3,4 godzinnych odstępów. Przestałam myśleć, że mój
organizm to idiota, który nie poradzi sobie bez moich kalkulacji i odkryłam, że
on naprawdę wie czego i kiedy potrzebuje. A już w ogóle najśmieszniejsze jest
to, że moja waga przestała się wahać na prawo i lewo , mimo, że już nie przejmuję
się nią tak bardzo. W ostatecznym rozrachunku nie wydarzyła się żadna z
przerażających rzeczy, które sobie wyobrażałam. Wręcz przeciwnie. A wystarczyło
tylko przekroczyć granicę komfortu, spróbować i dać sobie szansę i przyzwolenie
na szczęście.